Autor: Zbigniew Kowalewski, www.doorg.info/dziennikarstwo obywatelskie org.
Kilka tanecznych przedstawień przyzwyczaiło nas do myśli, że na ostatnim piętrze gmachu mieszczącego praski Teatr Academia mają miejsce artystyczne wydarzenia ściśle związane ze sztuką Terpsychory. Tym razem byliśmy świadkami kameralnego widowiska trojga młodych, lecz dojrzałych wykonawców. Naprawdę, trzeba mieć spory bagaż osobistych doświadczeń, żeby tak przekonująco zagrać wymyślone przez autora postaci dramatu. Tym bardziej jest to trudne, że na widowni siedzą ludzie, którzy także mają za sobą podobne do bohaterów „Justyny…”, przeżycia. W załączonej do spektaklu Teatru Academia eksplikacji autorskiej przeczytałem, że „ dramat Małgorzaty Mroczkowskiej to przejmujące studium ludzkiej psychiki, rozgrywające się w trójkącie: Justyna, Kinga oraz dr Brock. Wszystko jest tu umowne i niedookreślone – postacie, sytuacje i przestrzeń otaczająca bohaterkę mogą być zarówno projekcją jej wyobraźni, jak i rzeczywistością. Justyna podejrzewa najbliższych, że wmawiają w nią chorobę, aby wykorzystać to dla własnych celów (i to również może być wytwór jej wyobraźni). Całość dramatu „rozpięta” pomiędzy jaźnią, a schizofreniczną wizją, przypomina klimatem filmy Davida Lyncha”. Nie pomyliłem aktora z autorem i nie jest to żadna literówka. W dużej mierze bowiem żywa materia widowiska powstaje na podstawie własnych doświadczeń człowieka odgrywającego fikcyjną postać Justyny, Kingi i chyba najbardziej realnego z trzech osób dramatu, doktora Brocka. Początkowo widz naiwnie wierzy we wszystko, co usłyszy z ust bardzo przekonująco relacjonujących fakty aktorów. Każdy z nich wyjawia swoje racje. Kłopot polega na tym, że wersje oceny rzeczywistości i ludzi w ustach każdego z trzech bohaterów, wzajemnie sobie przeczą. W końcu obserwatora akcji scenicznej muszą dopaść uzasadnione wątpliwości, czy nawet opiekujący się kobietami doktor Brock, jest realną postacią. Skoro niesłychanie żywo reagująca na wszelkie bodźce z zewnątrz Justyna staje się siostrą chorej wyobraźni Kingi, to pacjentka i żona zarazem stopniowo ogarnia cały świat wokół bezradnego lekarza. W końcu również on ulega tej samej iluzji, jaką bezskutecznie próbował zniszczyć aby w ten okrutny sposób przemówić ukochanej osobie do rozsądku. Okrucieństwo polega tutaj na zburzeniu muru wyobrażeń i przekazywaniu smutnej prawdy. Justyna, która podobno jest złudzeniem Kingi, dowiaduje się od niej, że ukochany kot, Filip został wreszcie oddany do schroniska. Siostra Justyny jest jej przeciwieństwem. Nie cierpi kotów, od czasu porodu, w czasie którego wydawało się, że zamiast dziecka przychodzi na świat wydobywający się z jej łona zakrwawiony kociak. Szokująca opowieść przerażonej matki jest tak nieprawdopodobna, że umysł broni się przed przyjęciem tej wersji dramatycznego wydarzenia. Rolę sprawiedliwego sędziego i partnera obu znerwicowanych kobiet mógłby pełnić doktor Brock. Mógłby, gdyby pozostał chłodnym obserwatorem. Jest niestety czynnym uczestnikiem nieustannie zachodzących zmian i on też ulega ogromnemu ciśnieniu uwolnionych w niekontrolowany sposób emocji obu kobiet. Dyplomowany doktor nie potrafi powstrzymać się od żądzy posiadania obu dam, zachowując konieczny dystans. Spółkując z nimi bezpowrotnie traci szansę na kontrolę postępów kuracji. Jest gorzej, bo sam powoli, niepostrzeżenie ulega naturalnej dystrakcji, ale wtedy jemu nie ma już kto pomóc. Stara, rzymska maksyma mówi: Lekarzu, lecz się sam. W finale mężczyzna śpiewa tę samą, bezsensowną piosenkę o zdechłym z głodu kotku. Na początku spektaklu wykonywała ją tytułowa bohaterka, Justyna, jak potem dopowiedziano w sztuce – siostra mojej (czyli Kingi) wyobraźni”. Nie ma więc końca ta oniryczna gra, bo klamra się zamyka tworząc nieustanny obieg słów i obrazów przekazywanych sobie w płomiennych wyznaniach jako rzeczywiste przeżycia, a nie wyobrażenia, czym w istocie są. Tak przynajmniej to ja pojmuję siedząc w rzędzie widzów zafascynowanych magią przedstawionych na scenie stanów, marzeń i domniemanych faktów. W miarę upływu niespełna godzinnego pokazu umiejętności aktorskich większość z przybyłych na przedstawienie przestaje interesować się prawdopodobieństwem wypowiadanych kwestii, bo wywołana w Teatrze Academia nierzeczywistość jest równie dramatyczna, jak nasza wspólna niecodzienność.
Autor: Katarzyna Stępniak, www.infotuba.pl
Spektakl w Teatrze Academia w reżyserii Marcina Ehrlicha opisywany jest jako bliski klimatem filmom Davida Lyncha. I rzeczywiście, w „Justynie, siostrze mojej” nie ma co szukać dosłownego rozszyfrowania fabuły. Dramat autorstwa Małgorzaty Mroczkowskiej jest eksperymentem na wariatce, jej mężu i jej wyobraźni. W nieokreślonej przestrzeni na drabinie buja się blondynka, Justyna. Śpiewa piosenkę o małym kocie, Filipie. Pierwsza myśl – chora psychicznie. Kolejne sceny potwierdziły te przypuszczenia, a diagnozę przypieczętowała siostra Justyny. Jednak „Justyna, siostra mojej” nie jest spektaklem przewidywalnym. Rozgrywka między siostrami, do której pikanterii dodają nieokreślone relacje z doktorem Brockiem, pełna drastycznych momentów, jest studium psychiki człowieka chorego umysłowo. Rozprawą nad możliwymi przyczynami i skutkami choroby. Bo chyba trudno się dziwić, że długotrwała i dotkliwa samotność prowadzi do zaburzeń psychicznych. Mały domek z płotkiem na odludziu, cisza, spokój. Marzenie. Nie wiem czy powiedzieli to Starożytni, ale wiadomo nie od dzisiaj, że należy uważać na to, o czym marzymy. Tak jest i w przypadku bohaterki spektaklu. Odosobnienie, które miało być remedium na problemy, sprowadza tragedię. Można powtórzyć za Picassem, że wszystko, co możemy sobie wyobrazić jest realne, co z pewnością chciałaby zrobić i bohaterka spektaklu. „Justyna, siostra mojej” to dawka siostrzanych sporów, odkrywania kart bolesnej przeszłości, rozdrapywania ran, drastycznych wspomnień. To w warstwie realnej. Jednak kiedy historie opowiadane przez trójkę bohaterów zaczynają wzajemnie się wykluczać, widz zostaje wciągnięty w iluzoryczny świat, w którym być może nic nie istnieje. Świat raczej groźny, niż przyjazny… Spektakl w Teatrze Academia warto obejrzeć chociażby dlatego, żeby docenić moc wyobraźni.
Autor: Magdalena Bartnik, www.zwierciadło.pl
Już sama obecność w Teatrze Academia na warszawskiej Pradze, to niezwykłe przeżycie. Teatr mieści się w starej kamienicy, w mieszkaniu na drugim piętrze. Surowość klatki schodowej wpisana jest w praski klimat artystyczny. Wchodzę do teatru otwierając stare drewniane drzwi. Wnętrze jest słabo oświetlone, w „foyer” czekają trzy osoby. Zatem jest nas czworo. Ciekawym doświadczeniem jest obejrzenie spektaklu w tak niewielkim gronie. Stwarza się atmosfera intymności i bezpośredniego spotkania. A taki też jest najnowszy spektakl Teatru Academia – intymny, ale i tajemniczy. „Justyna, siostra mojej” to studium schizofrenicznej psychiki młodej kobiety. Próba uchwycenia, dotknięcia tego, co nieznane i nienazwane. Co jest rzeczywiste, a co urojone? Gdzie biegnie granica między jawą i snem? Co się dzieje, gdy tej granicy nie ma? Spektakl porusza te zagadnienia, pojawia się też pytanie dotyczące ludzkiej wrażliwości, a także społecznego funkcjonowania osób chorych na schizofrenię. Myślę, że poruszony został bardzo ważny temat, o którym właśnie w teatrze można i trzeba mówić. Na początku spektaklu wszystko wydaje się być jasne: jest chora kobieta, siostra, która się nią opiekuje i jest lekarz. Ale z biegiem dramatu granice zaczynają się zacierać, niepokój wzrasta, bo jako widzowie, wiedząc coraz więcej, paradoksalnie wiemy coraz mniej. Spektakl jest bardzo ciekawie skomponowany, można by tę kompozycję nazwać pętlą, gdzie wszystko się zapętla i łączy, lecz w alogiczny sposób. W pewnym momencie pada zdanie: „Justyna, siostra mojej wyobraźni”, na początku zdanie jest klarowne, lecz przyglądając się temu, co dzieje się na scenie, nie wiadomo kim jest Justyna i czy w ogóle ma siostrę. Scenografia jest niesłychanie prosta. Białe krzesło, biała drabina, biały fotel. Wszystko to ustawione w czarnym wnętrzu. W spektaklu nie ma muzyki, czasem za to słychać przejeżdżający tramwaj. Jest tu atmosfera ciszy i pustki, która niepokoi. Jest skupienie na wnętrzu samotnego człowieka. To, co mnie w spektaklu ujęło, to niezwykła uważność i skupienie aktorów.